Tomasz Gasiński: Walka o klubowy herb była trudna

W 2025 roku mija 10 lat od powstania Stowarzyszenia Reaktywacji Tradycji Sportowych Widzew Łódź. Jedną z osób, która w Stowarzyszeniu działa od jego początków do dzisiaj jest Tomasz Gasiński. Z zawodu prawnik, ale przede wszystkim kibic Widzewa od lat, który między innymi już w pierwszych miesiącach działalności SRTS i klubu zajął się sprawą odzyskania herbu Widzewa.
O kulisach tej historii, jak również o wielu innych wydarzeniach i postaciach związanych z odbudową klubu po jego reaktywacji Tomasz Gasiński opowiedział w wywiadzie, do którego lektury zapraszamy.
Kamil Wójkowski: Wydaje się, że to było wczoraj, a już za chwilę minie dziesięć lat od momentu, gdy powstało Stowarzyszenie Reaktywacji Tradycji Sportowych, które rozpoczęło odbudowę Widzewa latem 2015 roku.
Tomasz Gasiński: – Czas biegnie nieubłaganie. Jak niedawno usłyszałem, że to już dziesięć lat niedługo minie, to byłem naprawdę bardzo zdziwiony. Jednak rzeczywiście, jak cofniemy się w czasie, to tych sezonów od momentu reaktywacji klubu było już dużo. Po drodze było wiele zdarzeń i niejedną książkę można na ten temat napisać.
Jedna już powstała zresztą na ten temat…
– Tak, w dodatku bardzo ciekawa i świetnie napisana z punktu widzenia uczestnika tych zdarzeń, bo dzięki lekturze pewne rzeczy sobie też przypomniałem. Wracając do samego początku reaktywacji Widzewa w 2015 roku to można powiedzieć, że wtedy nie było niczego. Nie byliśmy pewni, co będzie za dwa dni. Czy w ogóle drużyna przystąpi do rozgrywek? Jacy piłkarze będą u nas grać i gdzie będą trenować?
Dzisiaj mamy taką sytuację, że jesteśmy w Ekstraklasie. Jesteśmy też na świeżo po zmianach właścicielskich, które dają olbrzymią szansę, że klub wzniesie się na kolejny, wyższy poziom. Jest też nadal sprawa ośrodka treningowego. Od momentu, kiedy reaktywacja się rozpoczęła, to można powiedzieć, że Widzew był wtedy… bezdomny. Nie było stadionu, nie było gdzie trenować. Dzisiaj mamy stadion, który w chwili, gdy zaczynaliśmy reaktywację, był marzeniem. Czymś, co wskrzesi nasz klub i do tego dążyliśmy. Dzisiaj za to wiemy, że ten stadion jest za mały na nasze potrzeby. Bardzo dobrze, bo to pokazuje, że praca, którą włożyliśmy w reaktywowanie Widzewa, się zwraca. Bo robi się to dla ludzi, którzy żyją tym klubem. To nas napędzało.

Pan jest w Stowarzyszeniu RTS od samego początku. Jak wyglądał kulisy samego założenia SRTS?
– To wglądało tak, że w weekend zadzwonił Piotr Pietrasik, że jest spotkanie w hotelu Ambasador. Wszyscy już wiedzieliśmy, że klub rządzony przez Sylwestra Cacka upada i nie wiadomo, co się będzie działo dalej. Spotkanie było inicjatywą, w której pierwsze skrzypce grali Grzegorz Waranecki i Władysław Puchalski, który w dokumentach nigdzie nie występuje, ale był dyrygentem tej „orkiestry”, która zebrała się w pierwszy dzień reaktywacji. Wtedy było nas trochę za mało, żeby spełnić wymogi ustawowe, ale już następnego dnia to się udało i mogliśmy podpisać statut.
Wtedy przede wszystkim chodziło o czas, żeby przygotować dokumenty bez braków formalnych, bo jeden błąd mógł doprowadzić do braku rejestracji i braku możliwości startu w rozgrywkach. To był moment, gdy obowiązywało hasło „wszystkie ręce na pokład”. My jako kancelaria, ja i mój wspólnik Tomasz Barański, zajmowaliśmy się wtedy tymi sprawami formalnymi, ale wiele osób nam wtedy pomagało. Jak na przykład komornik Marcin Głowacki i osoby z jego kancelarii. Dzięki temu mogliśmy krok po kroku najpierw zarejestrować Stowarzyszenie, a następnie, żeby mogło ono funkcjonować w strukturach Łódzkiego Związku Piłki Nożnej i rozpocząć nowy sezon ligowy.
Udało się to wszystko zalegalizować bez przeszkód?
-Nie przypominam sobie żadnych poważnych kłopotów w tej sprawie. Nazwa Widzew Łódź oraz fakt, że jest inicjatywa, żeby ten wielki klub ratować, otwierała umysły i serca wielu osób. Dzięki temu mieliśmy łatwiejsze zadanie. Nikt nam nie rzucał kłód pod nogi, tylko wręcz nam pomagał rozwiązywać problemy. Być może to najszybciej zarejestrowane stowarzyszenie w dziejach KRS-u w Łodzi. Współdziałanie magistratu, sekretariatu i wsparcie dobrego ducha tej rejestracji, Marcina Głowackiego – to razem pomogło.
Byliśmy z Marcinem Ferdzynem na posiedzeniu ŁZPN, na którym głosowano nad tym, od której ligi zaczniemy grę. Podczas tego głosowania, jak dobrze pamiętam, jedyny przedstawiciel klubu, który nie przychylił się do naszego wniosku, reprezentował ŁKS, ale był w zdecydowanej mniejszości. Warto wspomnieć, że na tym etapie bardzo nas wspierał pan Stanisław Syguła, który wtedy był członkiem ŁZPN. Również pan Edward Potok, wtedy prezes Łódzkiego Związku Piłki Nożnej, był nam bardzo przychylny.

Jedną z pierwszych spraw, w którą był Pan bezpośrednio zaangażowany ze swoim wspólnikiem, dotyczyła odzyskania klubowego herbu, który mogliśmy jako Widzew utracić na zawsze.
– Rozgrywki w IV lidze zaczęliśmy ze znakiem z literami RTS, bo takie było wtedy tylko możliwe. Na początku nie mieliśmy pewności, co wydarzy się ze spółką Sylwestra Cacka. Był nawet moment, że formalnie, po decyzji sądu, były właściciel Widzewa wrócił do gry. To była tylko chwila, ale faktycznie Widzew nie miał wtedy niczego i nie miał również praw do herbu. Herb trafił do masy upadłości spółki i miał być wystawiony na licytację. Tymczasem Stowarzyszenie nie miało wtedy budżetu, żeby herb odkupić, a oczekiwania kibiców były takie, żeby zdecydowanie wygrać IV ligę i awansować z kompletem zwycięstw.
Rozmowy z syndykiem w sprawie odzyskania herbu były bardzo trudne i stanęliśmy przed widmem tego, że herb zostanie wystawiony na licytację i przejęty przez organizacje lub osoby mocno nieprzychylne Widzewowi. A wtedy mógł zostać utracony na zawsze. My nie mieliśmy takich gwarancji finansowych, że gdy staniemy do licytacji, to ją na pewno wygramy. Budżet na poziomie 20-30 tysięcy zł to była wtedy olbrzymia kwota dla SRTS. Wszystko było wtedy inwestowane w drużynę, żeby mogła grać i awansować.
To jak udało się ostatecznie odzyskać historyczny symbol dla Widzewa?
– Zaczęliśmy szukać innego rozwiązania tej sprawy. Władysław Puchalski odnalazł pewne stare klubowe dokumenty i pod moją nieobecność, razem z moim wspólnikiem Tomaszem Barańskim, zaczęli w nich szukać zapisów dotyczących herbu. Gdy wróciłem kilka dni później, to już mieli gotową koncepcję i dużym uproszczeniu polegającą na tym, że nie do końca liczymy się z panem syndykiem, bo herb Widzewa nie wchodzi w skład masy upadłościowej. Nie został przekazany do spółki Sylwestra Cacka, która upadła. Bazując na tym podjęliśmy działania zmierzające do tego, żeby później na drodze prawnej ten herb odzyskać. Najpierw został przywrócony na koszulki i drużyna zaczęła z nim ponownie grać, a potem zaczęliśmy prawną walkę o herb, która trwała między innymi w Sądzie Okręgowym w Łodzi, gdzie spojrzano szerzej na tą sprawę. Na historię klubu i wartość symboliczną dla lokalnej społeczności. Dzięki temu na czas trwania sporu udało nam się przywrócić herb drużynie oraz zablokować możliwość otwartej licytacji. Urząd Patentowy w Warszawie nie przychylił się do naszych wniosków, ale wtedy mieliśmy już inne możliwości finansowe, które pozwoliły nam zawrzeć porozumienie z panem syndykiem. Ostatecznie herb wrócił do Widzewa na stałe.
Przecież klubowy herb to nie tylko znak towarowy pozwalający na przykład na sprzedaż wielu pamiątek kibicom…
– W języku prawniczym to formalnie jest znak towarowy, ale tak nie jest. To jest coś więcej. To jest po prostu ponad stuletnia historia. Nie tylko klubu, ale też wielu pokoleń osób związanych z Widzewem. Tego po prostu nie można było stracić.
To był jeden z tych momentów, gdy Widzewiacy poczuli, że odzyskują swój klub. Jednak najważniejsza była wtedy drużyna szykująca się do gry w IV lidze… bez niemal niczego.
– Na początku reaktywacji jedyne czego nam nie brakowało to… chęci. W pozostałym zakresie byliśmy bezbronni. Bardzo chcieliśmy, ale jak patrzę na nazwiska osób, które wtedy się w to zaangażowały, to największe doświadczenie miał Władysław Puchalski, który w jakimś zakresie był naszym przewodnikiem w poruszaniu się pośród tych różnych zawiłości dotyczących działalności i organizacji klubu piłkarskiego.
Dodatkowo towarzyszyły temu olbrzymie emocje związane między innymi z pierwszym treningiem czy wyjazdowymi meczami, gdzie witano Widzew bardzo serdecznie. To dawało nam energię do pracy.
Jak wtedy pozyskaliście pieniądze na sfinansowanie sprzętu do gry, wyjazdów i wielu innych niezbędnych rzeczy?
– Początkowo to były składki członkowskie, ale niektórzy dawali swoją racę, inni pracę i pieniądze. Zaczęli pojawiać się też drobni sponsorzy. Pamiętam spotkanie w SPATiF-ie, na które przyszło może łącznie piętnaście osób. To były niewielkie kwoty, ale nam pomogły. Jedno trzeba powiedzieć: TERMOton to jest kręgosłup, jeśli chodzi o Widzew i wsparcie dla klubu od początku jego reaktywacji. Firma uwierzyła w tą inicjatywę i ludzi, którzy przy niej się pojawili. Budował klub od samego początku. Oczywiście od samego początku wspierali nas też kibice, były dobrowolne wpłaty, pieniądze z biletów. Dzięki tym wszystkim środkom udało się nam wrócić do ligowej elity.
Wracając do organizacji klubu przy samej reaktywacji, to wszystko trzeba było załatwić. Na początek przywoziliśmy biurka, krzesła… Ktoś przyniósł drukarki, ktoś coś innego.
Gdzie wtedy było biuro Stowarzyszenia i klubu, skoro stadion był w budowie?
– Na początku stałego biura nie mieliśmy. Nasza kancelaria w jakimś zakresie dawała zaplecze do przygotowania dokumentów czy spotkań i rozmów z potencjalnymi piłkarzami do drużyny. Jeśli chodzi o samo Stowarzyszenie, to spotykaliśmy się w siedzibie Związku Piłkarzy, dzięki uprzejmości nieżyjącego już Marka Pięty. Zresztą jednego z założycieli SRTS, bo trzeba pamiętać, że była to inicjatywa trzech środowisk. Naszej grupy osób z różnych grup i profesji, kibiców i ich przedstawicieli oraz stowarzyszenie byłych piłkarzy Widzewa, którzy też uwierzyli w nasz pomysł i dali nam swoje nazwiska. Jak już wspomniany Marek Pięta czy również już nieżyjący Andrzej Możejko, który był w pierwszym Zarządzie Stowarzyszenia, obok Marcina Ferdzyna i Rafała Krakusa. Marcin i Rafał mieli na swoich barkach olbrzymi ciężar związany z kierowaniem klubem i mierzeniem się z oczekiwaniami całego środowiska. Mieli bardzo duży udział w pierwszym kroku Widzewa w stronę powrotu na jego właściwe miejsce, czyli do ekstraklasy.

Po pierwszym sezonie był awans i euforia, ale potem już tak łatwo nie było, że przypomnijmy smutny finał sezonu 2018/2019 w Bełchatowie czy okoliczności awansu rok później do I ligi. Czy czasami nie miał Pan już dość jako kibic, tego wszystkiego co się działo wokół Widzewa?
– Oczywiście, że czasami człowiek miał takie odczucia. Droga, którą przeszliśmy w ciągu tych dziesięciu lat do teraz, to jest droga z olbrzymimi zakrętami, zwrotami akcji, upadającymi zarządami, brakiem awansu, zmianami trenerów i prezesów, a do tego z naszymi wewnętrznymi sprzeczkami i tak dalej… To nam pokazuje pewną oś czasu. Stowarzyszenie podniosło klub z upadku, reaktywowało go i rozwijało, ale w pewnym momencie przekazało tą pałeczkę Tomaszowi Stamirowskiemu. Należy pamiętać, iż Stowarzyszenie prowadziło klub i było jego właścicielem, ale naszym podstawowym założeniem było to, że my nie mamy na Widzewie zarobić nawet złotówki, wszystkie nasze działania były działaniami nieodpłatnymi, społecznymi, nienakierowanymi na zysk. Przekazując klub w ręce Tomasza Stamirowskiego zależało nam na tym, aby umowa przewidywała inwestycje w klub i dawała szansę jego rozwoju. Stowarzyszenie nie zarobiło wtedy nawet złotówki. To był moment zwrotny w historii Widzewa po reaktywacji, gdyż nowy większościowy akcjonariusz przejmował klub i ta zasada już nie obowiązywała go. To jest ta decydująca różnica między Stowarzyszeniem a Tomkiem Stamirowskim – Tomek zobowiązał się zainwestować w Widzew swoje niemałe środki i podjąć ryzyko w tym zakresie, ale w odróżnieniu od SRTS nie robił tego społecznie i w przypadku sprzedaży miał możliwość zarobku i wycofania zainwestowanego kapitału.
Wracając do okresu wcześniejszego, to należy podkreślić, iż w samym Stowarzyszeniu jest tak dużo charakterów, tak dużo osobowości, które jeszcze w tym całym przedziale czasowym się zmieniały, to czasami znalezienie porozumienia oraz pogodzenie wszystkich ambicji i wizji było niezwykle trudne…
Ale chyba nie aż tak, że na spotkaniach latały krzesła?
– Takie sytuacji nie przypominam sobie, a już tak na poważnie to nasze spotkania zawsze były kulturalne. Do rękoczynów nie dochodziło, chociaż zdarzały się jakeś podniesione głosy i argumentacja, ale wszystko odbywało się w ramach normalnego sporu. Na pewno były takie momenty, gdy człowiek się zastanawiał czy lepiej nie zająć się pracą, rodziną i swoim wolnym czasem. I po co się tym denerwować? Może lepiej przyjść na mecz tylko jako kibic i skupić się na piłce, a nie na wszystkim dookoła. Zawsze ostatecznie decydowało jednak to, że człowiek czuł się zaangażowany i jeszcze jest coś do zrobienia.
Poza tym, gdy byliśmy w momencie negocjacji z Tomaszem Stamirowskim w sprawie przejęcia klub, to podjęliśmy decyzję, że Stowarzyszenie RTS ma być gwarantem, takim wentylem bezpieczeństwa tego, żeby ktoś w przyszłości nie musiał robić tego co my. Żeby w kryzysowych momentach był podmiot, który będzie pilnował, żeby znowu nie doszło do tragedii dla tego środowiska. W momencie, gdy ma się dostęp do informacji o tym, w którym kierunku idzie klub, jak wyglądają jego finanse, czy się rozwija czy nie, to zawsze można liczną grupę kibiców Widzewa o tym powiadomić, jeżeli taka konieczność będzie.
Dlaczego?
– Dlatego, że nieważne, kto tym właścicielem Widzewa jest, to powinien mieć świadomość, że to nie jest zwykły klub. To jest wielka społeczność, o którą trzeba dbać i z którą trzeba się liczyć. I w tym kierunku to idzie. Stowarzyszenie w tej chwili zajmuje się historią klubu i jego Muzeum. Dba o to, żeby te piękne chwile nie zaginęły w pamięci, a jednocześnie mamy nadzieję, że niedługo dojdą kolejne dobre wspomnienia. W moim przypadku, gdyby nie okres drużyny Franciszka Smudy i jej sukcesów, to mógłbym w tej reaktywacji nie uczestniczyć. To były wspaniałe chwile, które kojarzę jako kibic.
W minionych latach przejęciem klubu interesowało się kilku inwestorów, ale Stowarzyszenie zdecydowało się w 2021 roku zawarcia umowy z Tomaszem Stamirowskim. Dlaczego wybrano tego inwestora?
– Tomasz Stamirowski nie był dla nas osobą anonimową, bo wcześniej działał w Stowarzyszeniu i był nawet jego prezesem. Znaliśmy go dobrze, a przede wszystkim to człowiek z widzewskim DNA, oddany klubowi, który ma Widzew w sercu. To był bardzo ważny element, bo przejmował od nas pakiet większościowy w spółce a obietnicę inwestycji. W momencie, gdy skumulowało się kilka problemów w klubie. Oczywiście w międzyczasie mieliśmy na stole mniej lub bardziej egzotyczne oferty od innych inwestorów. Nikt z nich jednak nie dawał gwarancji rozwoju i bezpieczeństwa kubowi. Oferta Tomasza Stamirowskiego gwarantowała nam, że jest to osoba sprawdzona, która dodatkowo kładzie na szali swoje nazwisko.

Poza tym mieliśmy od niego gwarancję środków finansowych, które realnie przekaże na działalność i rozwój klubu, a nie tylko wielkie obietnice, jak w przypadku kilku innych potencjalnych inwestorów wtedy. Wiedzieliśmy też, że jako Widzewiak nie obrazi się i nagle po pół roku odejdzie z klubu. Sami też w Stowarzyszeniu wiedzieliśmy wtedy, że ciężar odpowiedzialności za Widzew jest przytłaczający. Finalnie to była dobra decyzja, bo rok później Widzew wywalczył awans do Ekstraklasy i w niej się utrzymał. Poza tym nastąpiło uspokojenie w kwestii zarządzania klubem i jego finansami. Oczywiście okres tego romantycznego zrywu się wtedy skończył, bo Widzew trafił w ręce osoby, która miała prawo na nim zarobić inwestując swoje środki finansowe, jednocześnie dbając o jego rozwój i wzrost wartości. Wszyscy mieliśmy wtedy świadomość, że jest to kolejny krok, który trzeba wykonać, wiedząc doskonale, że jest to też okres przejściowy, jeżeli chcemy Widzewa walczącego o najwyższe cele. W ostatnich dniach Widzew wykonał kolejny krok rozwojowy, gdy Robert Dobrzycki stał się właścicielem większościowym z decydującym głosem, co do dalszych losów rozwoju klubu. Myślę, że każdy z kibiców Widzewa liczy na to, że kolejny złoty okres klubu jest już blisko – jednak do tego trzeba bardzo dużo pracy, determinacji i jak w sporcie bywa także trochę szczęścia. Z całego serca życzę, aby Pan Robert Dobrzycki zapisał się dobrze w historii klubu i dorzucił nam wszystkim wielu nowych wspaniałych przeżyć. Sam fakt zrealizowania tej transakcji i zmian właścicielskich to bardzo dobra wiadomość na 10. rocznicę reaktywacji, bo otwiera przed Widzewem bardzo szerokie perspektywy. Jednocześnie jako Stowarzyszenie zamierzamy wspierać nowego właściciela i dbać o to by historia z upadkiem klubu się nie powtórzyła.
A tak już prywatnie, na koniec: Dlaczego Tomasz Gasiński został kibicem Widzewa Łódź?
– Najpierw jako młody chłopak grałem w piłkę w Widzewie, ale po dwóch lub trzech latach zrezygnowałem z tego, bo pojawiły się inne zainteresowania i sam widziałem, że piłkarza ze mnie nie będzie. Po prostu przyjaciel mojej mamy, który był trenerem w klubie, zabrał mnie kiedyś najpierw na obóz sportowy i tak to się zaczęło. Mimo, że mieszkałem na Bałutach to jeździłem na treningi Widzewa. A potem, jak już wspominałem, lata dziewięćdziesiąte i drużyna trenera Smudy. Wtedy jako kibic byłem obecny niemal na każdym meczu i teraz życzę takich samych emocji i sukcesów moim synom jako fanom Widzewa Łódź.
0 Komentarzy